A A A

Nazywam się Kurdystan

Witold Repetowicz, Nazywam się Kurdystan, Trzecia Strona, Warszawa 2016

recenzja książki: Joanna Bocheńska

 


Książka Witolda Repetowicza jest rodzajem reporterskiego krzyku. Krzyk nie jest wprawdzie gatunkiem literackim i nie kojarzy się specjalnie dobrze, ponieważ nasza nowoczesność zwykła być krzykliwą i zagłuszającą, ale krzyk z książki Witolda z wielu powodów zasługuje na uwagę. Przede wszystkim dlatego, że wiąże się z ważnym elementem reporterskiej pracy, o którym dzisiaj już trochę zapomniano, a mianowicie z poświęceniem dla tematu. Witold napisał o Kurdystanie nie dlatego, że takie dostał zlecenie, albo że „tego jeszcze nie było więc się dobrze sprzeda”, ale dlatego, że się od wielu lat w ten temat zaangażował. Brzmi to trochę patetycznie i niemodnie, ale to zaangażowanie i specjalizacja właśnie są częścią prawdziwego dziennikarstwa, którego w naszym kraju nie ma wcale tak dużo. Książka jest ponadto krzykiem wymierzonym w obojętność i niewiedzę polskich mediów, które o Kurdach mówią rzadko i wybiórczo, a przecież jest to dziś jeden z głównych problemów Bliskiego Wschodu. Ponadto, o Kurdach nie bardzo da się pisać „obiektywnie”, bo prawda w ich wypadku nie jest obiektywna, co nie zawsze jest widoczne z punktu widzenia ciepłych europejskich foteli. Witold nie bał się napisać książki nieobiektywnej, promującej kurdyjski punkt widzenia. Jest to ważne dlatego, że zdarza się, iż nasze media, ale także np. uniwersytety, z których działalnością mam do czynienia na co dzień, często nieświadomie promują punkt widzenia tych bliskowschodnich państw, które Kurdów próbowały unicestwić. W tej perspektywie Kurdowie zdają się czymś zupełnie skarlałym i niewartym uwagi. Dlatego wzbudzanie zainteresowania i próba udzielenia im głosu w przestrzeni publicznej napotyka często na nieufność i obojętność, z czym wielokrotnie miałam do czynienia. Witold natomiast zaparł się i od kilku lat wywala taranem medialne bramy. Ta książka też stanowi element takiej polityki. Jest to też, co ważne, owoc wielokrotnych wypraw w teren i na rozmaite fronty wojenne, ale także licznych rozmów i spotkań z ludźmi. Witold, w końcu, komunikuje się po kurdyjsku. A więc uznał, że warto zainwestować w znajomość tego języka i zaczął się go uczyć sam, a to wcale nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. W Polsce nie ma kursów kurdyjskiego (oprócz moich zajęć na UJ, którym co roku grozi likwidacja z braku chętnych, bo młodym ludziom trudno jest sobie wyobrazić do czego potrzebny jest taki przedmiot). Poza tym jest to język (a właściwie dialekty, które mają zadatki na odrębne języki), którego norma ulega dopiero kształtowaniu. Oznacza to, że nie każda znajomość języka, którą się posiądzie, będzie od razu przydatna. Ktoś może nas po prostu nie zrozumieć. Mimo to chęć i próba opanowania kurdyjskiego mają dziś bardzo duże znaczenie. Mało kto zdaje sobie sprawę jak wiele może zdziałać w Kurdystanie kilka słów wypowiedzianych po kurdyjsku. Ten prosty akt przywraca unicestwianym ludziom godność i staje się kluczem do przyjaźni i zaufania. Jednocześnie jednak Nazywam się Kurdystan ma niemało mielizn, które zaburzają płynność odbioru i zakłócają głos głównych bohaterów.

 

 

Ale po kolei, rozpocznijmy od blasków.

 

 

Relacje z frontu

 

 

Witold Repetowicz najlepiej wypada jako reporter frontowy. Radość sprawia mu docieranie w miejsca niebezpieczne i ich opisywanie. W świetny sposób potrafi oddać atmosferę zagrożenia i mobilizacji, strachu i radości z faktu, że się zagrożeniu nie poddano. Być może jest to trochę powrót w świat lektur z dzieciństwa, na których wszyscy wyrośliśmy. Jak żywy staje przed oczami sporny Kirkuk, wojna peszmergów z Państwem Islamskim, determinacja Kurdów z Rożawy i Kobane. Nie brak tym obrazkom różnych wartościowych szczegółów, które wlepione niby przypadkiem w tekst zapadają głęboko w pamięć, tworząc atmosferę miejsca. Dobrym przykładem takich detali jest informacja o odorze zepsutego jedzenia, w jednym z porzuconych chrześcijańskich domów w Teleskof. Ten niewinny szczegół świetnie wydobywa tragizm tego, co zaszło nagle i w pośpiechu, a czego post factum stajemy się mimowolnymi świadkami. Również brutalna informacja o rozerwanych ciałach terrorystów, które oglądamy – niejako pośrednio - na zdjęciach w komórkach peszmergów, wnosi znacznie więcej niż gdyby był to opis „zwykłych trupów” na polu walki. Stajemy bowiem przed skomplikowanym mechanizmem współczesnej wojny, która zna liczne sposoby żeby się multiplikować i wpraszać do naszej świadomości. W kontekście opisów frontowych wartości nabiera żywiołowość, spontaniczność, a nawet pewna niedbałość, z jaką zdania poukładano w całość. Uzyskujemy wrażenie bycia w centrum pola walki. Niestety technika ta nie sprawdza się w całej książce, a zawodzi zupełnie przy tematach wymagających większej precyzji i subtelności.

 

 

Herbata z kurdyjskim macho

 

 

Inna cenna przestrzeń odmalowana w książce to postacie i rozmowy z kurdyjskimi „prawdziwymi mężczyznami”, tymi, którzy, jeśli trzeba będzie, nie zawahają się zabić. Są bowiem odważni, a odwaga, wierność i honor to fundament ich systemu wartości. Witold jako mężczyzna ma w Kurdystanie dostęp do męskiego świata i zaskarbił sobie jego życzliwość i zaufanie. Gorzej z kobietami, które majaczą tylko na horyzoncie, za wyjątkiem wojowniczek z Rożawy. Najciekawiej wypada Mam Husajn i jego otoczenie z Chalifanu, może dlatego że Witold odwiedza ich w swej podróży nie raz. Pokój skąpany w dymie papierosowym, mocna słodka herbata, tradycyjny kurdyjski strój i broń, to składowe rekwizyty macho, który ożeni się tylko z dziewicą i strach pomyśleć co będzie jeśli żona okaże się nie dziewicą, albo co gorsza po ślubie zdradzi. To świat tradycyjnego honoru, gdzie każdy ma ściśle wyznaczone role i miejsce w hierarchicznej strukturze społecznej. Witold odmalowuje ten świat nie bez zachwytu, ale również z humorem i swadą. Może jednak zabójstwo niewiernej żony można by jakoś odroczyć, albo od niego odstąpić….Sądząc z wypowiedzi samych zainteresowanych, podejście do sprawy nieco się zmienia. (Zupełnie na marginesie, wszystkim polecam film kurdyjskiego reżysera Bahmana Ghobadiego Pieśń z kraju mojej matki, w której pewien utalentowany muzyk rezygnuje z roli macho, godzi się na pośmiewisko, by ratować z opresji wojny niewierną żonę wraz z jej kochankiem i córką. Mirza wierzy bowiem w miłość, która jest w stanie naruszyć filary społecznego porządku kurdyjskiej prowincji i przemienić tradycyjny honor w nowocześnie rozumianą godność. Film polecam zwłaszcza polskim „prawdziwym mężczyznom”.)

 

 

Relacje wewnątrz Kurdystanu

 

 

Kolejnym atutem książki i dowodem spostrzegawczości autora są dobrze opisane relacje kurdyjsko-kurdyjskie, a także stosunki Kurdów z chrześcijanami. Rzeczywistość kurdyjska daleka jest od postulowanej jedności i ideału. Niemniej jednak nie tak łatwo jest zrozumieć, o co właściwie chodzi w tych napięciach, nie każdy nawet umie je dobrze spostrzec i opisać. Witold jednak to potrafi. Zwraca na przykład uwagę na egocentryzm mediów związanych z różnymi kurdyjskich siłami wyzwalającymi Szengal w grudniu 2015. Każda strona informowała tylko o swoim bohaterstwie, nie chcąc promować konkurencji, a przecież ta współpraca przydałaby się Kurdom, jak nigdy bardziej w historii. Innym razem pokazuje nam nabazgrane na murze w Rożawie inwektywy na prezydenta KR Barzaniego, napisane ręką terrorystów z ISIS. Towarzyszący mu Kurd, przedstawiciel sił kurdyjskich z Rożawy, prosi aby pokazał to w Baszurze (Kurdystan południowy/iracki), i powiedział że „to nie my namalowaliśmy”. Tak skonstruowany obrazek zawiera wiele ukrytych informacji. Po pierwsze Kurd z Rożawy uważa, że inwektywy warto dostarczyć pod wskazany adres, po drugie nie przyznaje się do autorstwa, a nawet je neguje i dystansuje się do wulgarnych słów. Ukazuje to bardzo ambiwalentny stosunek Kurdów z Rożawy do władz Kurdystanu południowego rodem z konkurencyjnej PDK (Demokratycznej Partii Kurdystanu). Nie jest to wrogość, ale jeszcze nie zaufanie i przyjaźń. Podobnie sprawa ma się z relacjami kurdyjsko-chrześcijańskimi. Witold pokazuje, że wprawdzie chrześcijanom w Kurdystanie nie dzieje się krzywda, w przeciwieństwie do innych części Iraku, ale trudno mówić aby obie grupy rzeczywiście ze sobą współistniały. Jest to bycie obok siebie, w którym nie zachodzi żaden wartościowy dialog kultur mogący stymulować zaufanie. Wszystkie te spostrzeżenia są bardzo trafne i wydobywają szalenie ważne niuanse potrzebne do zrozumienia skomplikowanej sytuacji społeczno-politycznej w Kurdystanie.

 

 

Przystąpmy teraz do analizy cieni i mielizn.

 

 

Brak kompozycji

 

 

W zupełności rozumiem ideę napisania i szybkiego wydania książki dotyczącej bieżących wydarzeń. Nie rozumiem jednak, dlaczego musiał temu towarzyszyć brak elementarnej dbałości o formę literacką. Przyjętą rzeczą jest, aby we wstępie informować o idei książki, a nie o wszystkim, co w niej będzie, dlatego denerwują mnie bardzo ciągle powtarzane informacje, że o czymś zostanie opowiedziane później. To, co jest później, a co wcześniej powinno wynikać z jakiegoś pomysłu na całość opowieści, a nie z takiego banalnego komunikatu. Poza tym autor chyba czasem zapomina, co napisał wcześniej, a co później. Na przykład najpierw (s. 23) informuje nas o tureckim pochodzeniu łacińskiej wersji alfabetu kurdyjskiego, by na stronie 233 wyjaśnić, że jego twórcą był Kurd Celadet Ali Bedirxan działający w Syrii. Można by te informacje jakoś zlepić i dopracować. Nie jest tak, że łaciński alfabet kurdyjski jest wersją alfabetu tureckiego. To są po prostu podobne alfabety, powstałe w podobnym czasie, ale w dużej mierze niezależnie od siebie. Nawet jeśli Dżeladet Ali Bedirchan inspirował się reformą Atatürka z 1928 roku (czego do końca nie wiemy, wiadomo, że nad nową wersją alfabetu pracował jeszcze przed 1928 rokiem), to jego wersja alfabetu różni się od tureckiego, zawiera kilka liter zupełnie w tureckim nieobecnych. To jest niby taki mały niuans, ale jednak istotny. Z jednej strony bowiem w książce jest często mowa o walce Kurdów z Turkami toczonej o własną tożsamość i odrębność, z drugiej strony informuje się czytelnika, że Kurdowie używają tureckiego alfabetu. Oznacza to ni mniej ni więcej, że nie wymyślili nic sami, tylko zapożyczyli sobie to narzędzie od Turków, a więc z powodzeniem poddają się kulturowej kolonizacji. Nie jest to w żadnym razie prawda.

 

Narracja prowadzona jest linearnie, ale towarzyszą jej liczne dygresje i skoki pomiędzy różnymi częściami Kurdystanu. Potem nagle dygresja urywa się i otrzymujemy komunikat, że warto by wrócić do głównego wątku. Jest to typowy wpływ opowieści ustnej na tekst pisany, który niełatwo znosi takie zabiegi. A już na pewno kiepsko wypada przypominanie czytelnikowi, że właściwie początkowy zamiar był inny. Dla odbiorcy mało wtajemniczonego w temat kurdyjski takie zabawy mogą okazać się mordercze i doprowadzić do kompletnej konfuzji. Z drugiej strony taka opowieść ma jednak pewien smaczek. Tak się składa, że wpływ twórczości ustnej na pisaną, to jest dokładnie to, co można zaobserwować we współczesnej literaturze kurdyjskiej rodzącej się w dużej mierze w oparciu o tradycje dengbeżów i czyrokbeżów, tj. ludowych pieśniarzy i opowiadaczy. Tyle tylko, że kurdyjscy pisarze (jak na przykład Mehmed Uzun) umieli potraktować ów problem twórczo i świadomie wykorzystać pewne zabiegi tradycyjnych bajarzy do urozmaicenia narracji własnej prozy. U Witolda nie jest to jednak wyrafinowanie, lecz raczej niedopracowanie. Tekst wygląda jak napisany na kolanie i oddany do druku bez żadnej korekty i dyskusji z kimkolwiek. Dobrze wpływa to na odbiór relacji frontowych, jednakże reszta opowieści cierpi na tym okrutnie.

 

 

Dehumanizacja wroga

 

 

To jednak, co „wkurza” mnie w tej książce najbardziej, to dehumanizacja wroga, którym głównie jest Turek. Turek w książce Witolda jest anonimową, niezindywidualizowaną, niemal bezkształtną masą ziejącą nienawiścią do Kurdów. Turek przybył do Anatolii później, Kurd był tam ponoć od zawsze (to nie prawda drogi Czytelniku, Kurd też tam przybył, tylko dużo wcześniej). Turcy Seldżucy byli, według Witolda, od razu islamskimi fanatykami, a przecież i oni podlegli islamizacji stopniowo przynosząc na ziemie Anatolii wiele ciekawych wierzeń z centralnej Azji. Z książki Witolda nie bardzo możemy się dowiedzieć o jakichkolwiek mechanizmach powstawania tureckiej nienawiści do Kurdów i jedyne, co możemy sobie wywnioskować to to, że Turek jest urodzonym barbarzyńcą. Trzeba więc go skreślić z listy cywilizowanych i zapewne anihilować albo wysłać na księżyc. Nie jest moim celem obrona Turków, ale zdecydowanie sprzeciwiam się ich dehumanizacji, a już tym bardziej w kontekście konfliktu z Kurdami. Chciałam też rozróżnić fakt subiektywnego przedstawienia rzeczywistości z punktu widzenia Kurdów, (który ma wartość jak wspomniałam we wstępie) od zabiegu prymitywnej dehumanizacji wroga, jaka odbywa się w przypadku wielu konfliktów zbrojnych, po to by ułatwić ludziom wzajemne zabijanie. Problem w tym, że taka dehumanizacja może powstawać i rozpowszechniać się bezmyślnie i nieświadomie potęgując wzajemną niechęć, strach i uprzedzenia. Najgorsze jednak, że dehumanizacja wyklucza możliwość rozumienia drugiej strony i jej problemu. Skoro ktoś jest tak esencjonalnie zły, to nie można nic z tym zrobić. A w przypadku tureckiej nienawiści do Kurdów w grę wchodzi masa mechanizmów, których właściwe zrozumienie może pozwolić na wdrożenie odpowiedniego leczenia. W ostatniej dekadzie zaczęli dostrzegać to zarówno Kurdowie, jak i sami Turcy. Dlatego tak ważne jest wsparcie ich wysiłków (nawet jeśli w obecnej tragicznej sytuacji w Turcji wydaje się to bezsensowne) i niedolewanie oliwy do ognia. Turcję trzeba dziś ostro i zdecydowanie krytykować, ale dehumanizacja Turków jest groźna i głupia.

 

 

Chciałam również zaznaczyć, że jedną z przyczyn – pominiętą całkiem przez Witolda - dla których Kurdowie w Turcji przez lata głosowali na proislamską partię AKP (Partia Sprawiedliwości i Rozwoju), a nie na swoich, to znaczy na prokurdyjską partię HDP (Demokratyczna Partia Ludowa) związaną ideologicznie z partyzantką PKK (Robotnicza Partia Kurdystanu), był dobrze znany fakt, że w pewnym okresie PKK atakowała inaczej myślących Kurdów tłumiąc wszelkie głosy krytyczne pod swoim adresem. Ponad to Kurdowie bardziej wierzyli w możliwości Erdoğana, ponieważ miał on po prostu większe poparcie u Turków, bez którego, nie czarujmy się, proces pokojowy w Turcji nigdy nie nastąpi. Tymczasem Witold zabiera się za ocenę kurdyjskiego oportunizmu (s. 268) co mnie zdecydowanie do jego analizy zniechęca. Kiedy na przełomie 2014 i 2015 roku partia HDP/BDP zaczęła, dzięki zmienionej nieco retoryce, zdobywać większe poparcie u Turków i wyraźnie wyzwoliła się z nacisków PKK, zajętej wojną w Syrii, nagle okazało się, że jej polityka jest skuteczna. Rezultatem było 13% poparacie uzyskane w wyborach do parlamentu Tureckiego w czerwcu 2015, które niestety, z powodu chorych ambicji prezydenta Erdoğana, stało się początkiem końca tzw. procesu pokojowego.

 

 

Polski zaścianek

 

 

Z książki Witolda często dowiadujemy się, że świat jest całkowicie głuchy na kurdyjskie wołania o sprawiedliwość. Jeśli ktoś na Zachodzie przejmuje się ciałem kurdyjskiego chłopczyka wyrzuconego na brzeg przez morze, jest natomiast hipokrytą i prawdopodobnie wydaje mu się tylko, że się przejmuje, bo tak naprawdę jest obojętny. Używając przekornie małego kalamburu słownego powiem, że nie jest to nieprawda ale nie jest to też cała prawda. Witold Repetowicz nie jest na pewno pierwszym, który zaangażował się w temat kurdyjski. Nie jest prawdą, jak głosi recenzja Pana Strachoty z Tygodnika Powszechnego, że książki o Kurdach w Polsce można policzyć na palcach jednej ręki. Książka Witolda jest 23 pozycją opublikowaną w Polsce o Kurdach w ostatnich latach (patrz pełna lista). Co roku wychodzi przynajmniej jedna książka. Co więcej, Polak nie jest jedynym, który może zrozumieć ciężki los Kurda, nawet jeśli dysponuje pewnym szczególnym historycznym doświadczeniem. Węszę tu niestety nasz niegasnący polski mesjanizm i chciałabym Kurdów przed nim uchronić, bo mają wystarczająco trudne zadanie, żeby pokonać własny kompleks ofiary i dostrzec też własne, a nie tylko cudze błędy. Dziś na świecie działa wielu kurdyjskich i niekurdyjskich badaczy, dziennikarzy, fotografów, aktywistów praw człowieka i artystów zaangażowanych w sprawę kurdyjską od wielu lat. Oczywiście, że mogłoby ich być więcej, albo ich głos mógłby być lepiej słyszalny. Ale naprawdę robimy, co możemy, nie jest wyłącznie naszą winą, że temat kurdyjski jest wciąż przez polityków i media marginalizowany. To, czego w tej przestrzeni ciągle zdaje się brakować, to budowanie ciągłości, tworzenie środowiskowej solidarności i wzajemnej sieci pomocy, aby wiedzę o Kurdach promować. Ponieważ temat jest wciąż unikalny, więc każdy chce być wyjątkowy i jedyny w pokazywaniu go światu. Znacznie trudniej jest dostrzec, że są inni, z którymi warto współpracować. Chodzi w istocie o prostą zasadę: Ja promuję ciebie, ty promujesz mnie! Gdyby wszyscy Kurdowie i ci zajmujący się kurdyjskim tematem zastosowali się do tej zasady, dziś mielibyśmy świetnie działające międzynarodowe lobby prokurdyjskie i Pan Erdoğan w popłochu zapisywałby się na lekcje kurdyjskiego, zamiast wsadzać do więzienia kurdyjskich parlamentarzystów.

 

 

Ważne nieścisłości

 

 

Nie zamierzam czepiać się bardzo wielu szczegółów, bo książka reporterska nie jest naukową i inne ma zadanie do spełnienia. Niemniej jednak chciałam zwrócić uwagę na niektóre nieścisłości, które mogą być zgubne w skutkach dla portretowanych bohaterów.

 

 

Kiedy Witold pisze o zamieszkujących Kurdystan chrześcijanach (s. 157) to definiuje ich po prostu jako przynależnych do kościoła prawosławnego i katolickiego. Nieświadomy czytelnik wywnioskuje więc, że w Kurdystanie są po prostu cerkwie i kościoły katolickie takie, jakie zna ze swojej ulicy. Nic bardziej mylnego. Przede wszystkim kościoły ludności asyryjskiej (syriackiej) posługującej się dziś językiem neoaramejskim i arabskim są odmienne od tradycji, które znamy na co dzień i znacznie bardziej zróżnicowane. Wszystkim zainteresowanym tym tematem polecam publikacje Krzysztofa Lalika, który od lat zajmuje się chrześcijanami w Kurdystanie i we wszystkich podziałach orientuje się doskonale. Nawet jeśli Kościół Chaldejski, wspominany przez Witolda, uznaje dziś zwierzchność papieża, to trudno nazwać go od tak po prostu katolickim, w rytuale zachował bowiem wiele elementów odrębnych. Podobna odrębność i wyjątkowość dotyczy tzw. Syriackiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Antiocheńskiego, o którym Witold również wspomina zapominając jednak całkowicie o Asyryjskim Kościele Wschodu, który też jest w Kurdystanie reprezentowany.

 

 

Przyczepię się również do opisania jezydów. Przede wszystkim nie jest do końca tak, że jezydzi to po prostu Kurdowie. Warto na wstępie zauważyć, że z nowoczesną tożsamością narodową jest ten problem, że w dużej mierze opiera się ona na woli przynależności do tej czy innej grupy. A nie wszyscy jezydzi deklarują przynależność do Kurdów, część woli po prostu nazywać się jezydami. Poza tym, jak twierdzi Artur Rodziewicz, od początku istnienia tej grupy (około 12 wiek) istniał tam prawdopodobnie etniczny substrat arabski obok kurdyjskiego, stąd być może dwie nazwy kast na określenie właściwie identycznych grup: pirowie i szechowie (pierwsza nazwa jest pochodzenia kurdyjskiego lub szerzej irańskiego, druga arabskiego). Szech Adi, twórca lub modyfikator tej religii, uznawany też za Bożą inkarnację, to arabski mistyk przybyły na te tereny i przyjęty przez miejscową ludność, która zainspirowała się jego naukami łącząc je z wieloma wierzeniami przedmuzułmańskimi. Czy koniecznie trzeba dziś jezydów definiować tylko w oparciu o kategorie, do których w Europie przywykliśmy?

 

Ale znacznie poważniejsza nieścisłość dotyczy kwestii czczenia przez jezydów postaci Meleka Tawûsa. Jak pisze Witold: „Wiadomo, że centralną postacią tej religii jest upadły anioł, Melek Tavus, którego symbolem jest paw. Miał on zbuntować się przeciw Bogu, nie chcąc oddać czci najnowszemu dziełu Stwórcy – człowiekowi. Dokładnie tak samo, jak uczyniła to koraniczna personifikacja Szatana – Iblis. To już wystarczający powód, by muzułmanie uważali jazydów za czcicieli Szatana, zwłaszcza, że najważniejszy jest dla nich właśnie kult owego upadłego anioła, a nie Boga, który w tej religii występuje jedynie jako odległa postać Stwórcy. Melek Tavus został następnie strącony na ziemię, ale w przeciwieństwie do Iblisa, nawrócił się i Bóg przebaczył mu jego winy” (s. 218). Nie wiem skąd Witold czerpał te informacje, ale nie są one poprawne, choć wyglądają prawie jak właściwe. Ale jak wiadomo „prawie” robi czasami wielką różnicę. Przede wszystkim Melek Tawûs nie jest u jezydów upadłym aniołem, a nie jest nim dlatego, że ten anioł, który odmówił złożenia pokłonu człowiekowi, nigdy w tradycji jezydzkiej nie upadł, nie został potępiony. Nie został zaś potępiony dlatego, że inna jest u jezydów interpretacja jego czynu. Odmawia on złożenia pokłonu z wierności do Boga, a nie z pychy. To istotna różnica, pokazuje bowiem dobre, a nie złe źródło owego buntu. Na marginesie dodajmy, że u jezydów nie istnieje też pojęcie zła. Bóg to dobre źródło dostrzega i czyni Meleka Tawûsa odpowiedzialnym za ziemskie sprawy. Nie ma więc mowy o żadnym nawracaniu. To, co opisał powyżej Witold, to jest przykład próby rehabilitacji Szatana, jaka miała miejsce w przypadku islamskiego mistycyzmu, ale to nie jest jezydyzm. Oczywiście jezydyzm miał silne związki z islamskim mistycyzmem, sufizmem, ale trzeba precyzyjnie dostrzec różnicę. Z opisu Witolda wynika bowiem, że jezydzi rzeczywiście są czcicielami Szatana, a tak nie jest. Pisałam o tym w artykule Jak pokochać Szatana? na łamach miesięcznika Znak (nr. 712, 09. 2014). Wszystkim polecam również książkę Karola Kaczorowskiego Religie Kurdów – jezydyzm, Ahle Haq, alewizm, Katowice, Sacrum 2015 oraz przede wszystkim liczne artykuły Artura Rodziewicza (np. Yezidi Eros. Love as The Cosmogonic Factor and Distinctive Feature of The Yezidi Theology in The Light of Some Ancient Cosmogonies), który od lat z zaangażowaniem bada jezydów, zarówno na Bliskim Wschodzie jak i na Kaukazie.

 

 

Wszystkie powyższe uwagi krytyczne nie są jednak po to, aby zniechęcić do przeczytania książki Witolda Repetowicza. Wręcz przeciwnie. Jest to publikacja, na którą koniecznie trzeba zwrócić uwagę, jako na drzwi do fascynującego świata i ludzi, którzy potrzebują dziś naszego zainteresowania i serca.